Uwaga, dzieci: tak się nie robi

czyli historia pewnej wycieczki w Tatry (12-15 VIII 2002).

Po niezbyt udanej (spłynąłem z Beskidu Niskiego) próbie przejścia Szlaku Głównego postanowiłem się wybrać w Tatry Wysokie. Dotychczas je omijałem, gdyż co prawda jestem bardzo wprawnym piechurem ale równocześnie bardzo kiepskim wspinaczem - mam lęk wysokości i lekkie zaburzenia równowagi. Co prawda wspinanie się np. na linie nie jest mi całkiem obce, ale zawsze wymaga ode mnie sporego samozaparcia i zużywam przy tym dużo energii.

Pierwszego dnia przez Nosal i Skupniów Upłaz (z ominięciem Kuźnic) doszedłem do bazy namiotowej Polskiego Związku Alpinizmu w Dolinie Suchej Wody. Okazała się być zdominowana przez grupę z Poznania. Żadnych znajomych, głównie zaprzysięgli zwolennicy Tatr, ale towarzystwo na dobrym poziomie. U bazowego (też z Poznania) i paru innych bywalców zasięgnąłem informacji na temat szlaków i w efekcie postanowiłem odłożyć na czas nieokreślony przejście Orlą Percią jako trudne techniczne i spróbować wejść następnego dnia na Rysy. Plan był prosty, ale dość trudny do wykonania: dojść górą do Morskiego Oka, wejść na Rysy, zejść a następnie wrócić dołem (przez Rówień Waksmundzką). Czas przejścia szacowałem na jakieś 12 godzin. Trochę obawiałem się pogody (padało z mniejszym lub większym natężeniem od 2 tygodni) ale według jakichś tam prognoz od 13 VIII miało się wypogodzić.

Następnego dnia obudziłem się później niż zamierzałem (może ze względu na ciągle deszczową pogodę), przygotowania też szły niemrawo i w efekcie wyszedłem ok. 9:36, do Hali Gąsienicowej dotarłem ok. 10:00. Ostro ruszyłem do góry niebieskim szlakiem, często wyprzedzając innych turystów. Przy Zmarzłym Stawie wszedłem na żółty szlak, prowadzący na Kozią Przełęcz i dalej do Morskiego Oka. Niedługo zaczęły się pierwsze problemy - zacząłem gubić szlak, w pewnym miejscu łaziłem (a czasem pełzłem, gdyż trochę się obawiałem marszu po mokrej skale) w kółko przez 10 minut, w końcu go znalazłem i kontynuowałem wspinaczkę. Niedługo potem zaczęły się łańcuchy - tego się nie spodziewałem. W końcu wlazłem na przełęcz ale okazało się, że w dół też są łańcuchy, na dodatek również klamry. Kosztowało mnie to sporo wysiłku, na dodatek zacząłem mieć opóźnienie względem planu ale byłem dobrej myśli. Zszedłem do Doliny Pięciu Stawów, wlazłem na Szpiglasową Przełęcz i w schronisku przy Morskim Oku byłem parę minut po 15:00 - godzinę później niż zakładałem.

Odpocząłem, wypiłem herbatę, zjadłem "trocin" i ok. 16:10 ruszyłem na Rysy. Miałem wątpliwości, czy mi się uda zaliczyć całą trasę przed nastaniem ciemności więc postanowiłem iść do góry i zawrócić najpóźniej o 18:30. Od czasu do czasu pytałem schodzących turystów, kiedy zaczęli schodzić. Ok. 17:00 usłyszałem, że "dokładnie godzinę czterdzieści temu". Pomyślałem, że jeśli się "sprężę", mogę to zrobić w 1:30. Pół godziny później, gdzieś pod koniec Długiego Piargu (już nie słyszałem szumu strumieni) zapytałem kolejnych turystów o to samo - ci schodzili "dokładnie półtorej godziny", na dodatek sugerowali, że robili to dość szybko. To mnie trochę załamało - tempo "siadło", wspinałem się jeszcze przez kilka minut, trochę odpocząłem i ok. 17:45 zawróciłem, do Morskiego Oka dotarłem ok. 19:15. Zresztą, przy Czarnym Stawie minąłem wspomnianych turystów - okazało się, że z ich kondycją było nienajlepiej. Teoretycznie mogłem zaliczyć Rysy i być na dole ok. 20:30 ale może lepiej, że tak się stało - była gęsta mgła, ciemność zapadała dość szybko i mogło się zrobić niebezpiecznie.

Znów odpocząłem, zgodnie z umową zadzwoniłem do bazowego ("będę za jakieś 3.5 godziny" - niestety, nie przyszło mi do głowy, żeby dokładnie określić trasę powrotu) i ruszyłem w dół ok. 20:12. Tymczasem zaczęło dość mocno padać. Szło się nieźle - przy Wodogrzmotach Mickiewicza byłem ok. 21:00, niedługo później szlak schodził z drogi i prowadził do góry. Zapaliłem latarkę. Miałem pewne problemy ze znalezieniem szlaku przy Głębokim Żlebie ale na polanie pod Wołoszynem byłem mniej-więcej o zaplanowanym czasie choć zauważyłem, że szło się trudniej niż sądziłem - na szlaku było sporo błota i kałuż i ze względu na ciemności nie mogłem ich ominąć. Na Równi Waksmundzkiej byłem o 22:37 - doszedłem do wniosku, że zaliczenie trasy w 3.5 godz. było nierealne ale była spora szansa na dotarcie przed 24:00. Niestety, wtedy zaczęła się gęsta mgła. Już na Równi miałem problemy z trafieniem na węzeł szlaków. Okazało się, że wszedłem na szlak zielony - znalezienie szlaku czerwonego i węzła zajęło mi jakieś 20 minut. W końcu ruszyłem szlakiem czerwonym, ale musiałem iść bardzo powoli, gdyż widoczność spadła do kilku metrów i w praktyce musiałem iść szlakiem po omacku.

Sprawdzało się to dość dobrze dopóki po ok. godzinie nie trafiłem na strumień przecinający szlak i jednocześnie częste zakręty szlaku - tam się pogubiłem. Zwłaszcza mnie zmyliło to, że szlakiem też płynął nieduży strumień - efekt padającego deszczu. Na dodatek nie byłem pewien, czy to już nie było skrzyżowanie z czarnym szlakiem (tak by wynikało z czasu przejścia - ale nie uwzględniłem tego, że tempo marszu było dużo wolniejsze). Byłem zrozpaczony, niemal wpadłem w panikę. Gdzieś kołatała się myśl o nocowaniu w lesie ale uznałem, że to nie wchodzi w rachubę - przecież w bazie musieli się o mnie niepokoić, jeszcze gotowi postawić na nogi cały TOPR!, W końcu postanowiłem iść wzdłuż strumienia ale szedłem niedługo - nie zauważyłem (bo nie mogłem) jakiejś dziury, w efekcie niemal upadłem twarzą w dół - na szczęście uderzyłem ręką w jakieś zwalone drzewko. Przy okazji mocno nadwyrężyłem ramię ale lepiej to, niż skręcić kark...

Zdecydowałem, że marsz strumieniem jest zbyt niebezpieczny i postanowiłem iść na azymut, mniej-więcej na zachód. Powinienem w końcu trafić na szlak czarny lub czerwony? Szedłem pod górę, trafiłem na jakąś podmokłą polanę (później ją zidentyfikowałem na mapie - jest przy źródłach Butorowskiej Wody), wlazłem w kosodrzewinę. Gdy mi się udało przez nią przedrzeć, postanowiłem zawrócić - ukształtowanie terenu zdecydowanie mi się nie podobało. Znów przedzierałem się przez kosodrzewinę, szedłem trochę na wschód, potem trochę na północny wschód... Nagle się zorientowałem, że trafiłem na jakąś ścieżkę, kawałek dalej przecinał ją strumień i była jakaś polana. Czyżby szlak czerwony? Wprawdzie nie widziałem znaków ale postanowiłem nią iść - w końcu gdzieś powinienem trafić. Później się okazało, że miałem rację a strumień to były połączone Butorowska i Jasicowa Woda. W końcu ok. 1:45 dotarłem do jakiejś dużej drogi, za którą płynął duży strumień. Czyżby nareszcie skrzyżowanie z czarnym szlakiem?

Wprawdzie nie udało mi się dostrzec węzła szlaków (nie dość że mgła, to jeszcze zaczęła się wyczerpywać bateria a nie wziąłem zapasowej) ale na jednym z drzew zobaczyłem czarny znak. Uff!!! Z radości ucałowałem to drzewo. Odcinek, który teoretycznie powinien zająć jakieś 40 minut (a miałem nadzieję, że zajmie 30), szedłem 3 godziny. Skręciłem w czarny i znów szedłem po omacku. W pewnym momencie droga zrobiła się podejrzanie wąska, zaczęła iść ostrzej w górę i oddalać się od strumienia, potem strumień usłyszałem ze złej strony - ki diabeł? Zawróciłem - okazało się, że po omacku wszedłem w jakąś boczną drogę. Dalsza trasa przebiegała niemal bez niespodzianek - tylko raz wpadłem w przydrożny rów z wodą. Znaków wprawdzie nie widziałem ale pomyślałem, że nawet jeśli trafiłem na jakąś sąsiednią drogę to najwyżej dotrę do Hali Gąsienicowej i stamtąd powinienem trafić. W pewnym momencie wydawało mi się, że zobaczyłem polanę na przełęczy zalaną światłem dnia, jakby krótko przed wschodem lub po zachodzie Słońca. Gdy podszedłem bliżej to okazało się, że to było światło z butli gazowej - wreszcie dotarłem do bazy! Było ok. 3:00 - prawie 3.5 godziny opóźnienia.

Jak przypuszczałem, kierownictwo bazy bardzo się o mnie niepokoiło. Na szczęście po zasięgnięciu rady w Betlejemce nie zaalarmowali TOPR-u tylko bazowy wraz z kolegą wyszli po mnie aż gdzieś pod Zmarzły Staw. Natychmiast zawiadomiono ich przy użyciu krótkofalówki, że dotarłem. Zdałem relację, napiłem się gorącej herbaty. Wprawdzie powiedziano mi, że mogę iść spać ale uznałem, że to byłoby nie fair. Wrócili do bazy jakoś przed 4:30. Bardzo im podziękowałem i przeprosiłem za zamieszanie, zaproponowałem postawienie piwa ale się wymówili - dali mi do zrozumienia, że to należało do ich obowiązków i że takie rzeczy się zdarzają. Wobec tego zaprosiłem ich wszystkich (w końcu Poznaniaków) na 6 X do Poznania, gdzie "będę próbował pobić swój rekord życiowy w maratonie". Na to któryś z nich kiwnął głową ze zrozumieniem "no tak, maratończyk". Okazało się, że trochę ich dziwiły moje czasy przejścia...

Cały następny dzień lało a ja suszyłem się w bazie i odsypiałem zaległości. Ponieważ we czwartek pogoda była niewiele lepsza, zdecydowałem się wrócić do Krakowa. Wyszedłem ok. 11:00. Zamierzałem dojść do Hali Gąsienicowej, potem zielonym do Równi Waksmundzkiej i następnie czerwonym do Zakopanego - chciałem zobaczyć miejsca, w których błądziłem. Myślałem, że mi to zajmie ze 4 godziny ale w końcu zajęło prawie 6 - jeszcze nie całkiem doszedłem do siebie ponocnym azymucie a co jeszcze ważniejsze, marsz utrudniały bardzo mocno wezbrane strumienie (nic dziwnego - nawet przez bazę płynęły regularne potoki), nie obeszło się bez kilkukrotnego nalania wody do butów. W końcu dotarłem do Topolowej Cyrhli, potem jeszcze blisko godzinny marsz przez miasto (dotrzymałem towarzystwa poznanym na szlaku turystom z Nowej Huty) i krótko po 18:00 dotarłem do dworca PKS.

W czasie wycieczki popełniłem sporo błędów, z których największe to niedokładne określenie trasy powrotu i nie zabranie ze sobą zapasowej baterii. No i nie wzięcie pod uwagę, że podczas mgły nocny marsz może być znacznie trudniejszy. Ale w końcu dotarłem, na dodatek o własnych siłach.

Powrót do strony na temat gór.

Powrót do strony głównej.