Wspomnienia z internowania Romany Kahl-Stachniewicz

13 grudnia 1981 roku zostałam internowana.

    SB-cy przyszli po mnie koło godz 9-tej. Już wiedziałam o stanie wojennym. Wiedziałam, że telefony nie działają. Gdy mnie zabierano z domu jeden z SB-ków stwierdził, że nie na długo mnie zabierają i że to będzie zresztą zależało ode mnie kiedy do domu wrócę. Zapewniłam męża, że jeżeli będzie to ode mnie zależało to nie tak prędko wrócę. Zdawałam sobie bowiem sprawę, że będą chcieli za to coś w zamian - na co i tak nie będę mogła się zgodzić.
W domu została półtoraroczna córka, 11 letni syn, mąż oraz schorowana i spanikowana mama.

    W samochodzie, którym mnie wieźli zapytałam czy ośrodki internowania znajdują się w Polsce czy poza granicami naszego kraju. Gdy dowiedziałam się, że w Polsce jest dość dużo miejsca na to by nas wszystkich internować to ucieszyłam się, że nie jedziemy np. na Sybir. Wszak wszystko było możliwe.

    Zawieziono mnie na Komendę MO na Batorego. Tam przez kilka godzin byłam namawiana przez SB-ka bym podpisała lojalkę. Po kilku godzinach zrezygnowano nazywając mnie wyrodną matką i przewieziono na Mogilską. Tam znów byłam podawana przez kilka godzin zmiękczaniu tym razem namawiającym był wojskowy, a w każdym razie człowiek w mundurze wojskowym. Gdy przekonał się, że rozmowa ze mną nie prowadzi donikąd, wyszedł. Jakiś czas upłynął na oczekiwaniu. Pilnował mnie młody człowiek, SB-ek bez munduru. Późnym popołudniem zwiózł mnie do podziemia na tak zwany dołek czyli do aresztu. Gdy byliśmy sami w windzie powiedział, iż wiedział, że się nie złamię i że mnie podziwia. W areszcie zostałam poddana osobistej rewizji, zabrano mi między innymi zegarek, torebkę wraz z zawartością i zaprowadzono do celi.

    Nie pamiętam kiedy wręczono mi decyzję o internowaniu do ręki. Wydaje mi się, że jakoś przed Wigilią wtedy też dano nam możliwość by się odwoływać. Nie odwoływałam się.


      W celi nr 11, w podziemiach była już Teresa (Magda) Motyka z Solidarności.
4 prycze „katafalki”, wąski stół z dwoma taboretami – wszystko przytwierdzone do podłogi i pomalowane na szary popielaty kolor. Na pryczach brudne gumowe materace. Okienko zakratowane i zamalowane na biało, gdzieś wysoko w górze. Ściany popielate. Szaro, popielato, ciemno. Wysoko nad stołem słaba żarówka. Wszystkie ściany krzywe, nigdzie kąta prostego.
15.12. doszła Barbara Kleszczyńska, 16.12. Halina Mytnik, 20.12.Inka Bodziuch, która z powodu baraku miejsca spała ze mną na jednej pryczy oraz 22.12. Katarzyna Zimmerer.
W tak zwanym międzyczasie, na krótko przebywały jakieś inne kobiety zatrzymywane w czasie strajków ale były szybko zwalniane.

    Karmiono nas chlebem ciężkim jak kamień, bez tłuszczu, kawą zbożową z bromem oraz jakąś bryją, która wyglądała na niedojedzone, zmieszane resztki ze stołów milicyjno-ubeckich. To było coś potwornego. Kiedyś wpadłyśmy na pomysł aby zgadywać co będzie na obiad. Ulepiłam sobie kulkę z chleba, nitkę ze swojej chusty dała mi Magda, dziewczyny po kolei myślały o tym co może być na obiad a ja nie wiedząc co pomyślały miałam potwierdzić albo zaprzeczyć. Wahadło wskazało mi na „tak”, dopiero gdy Baśka pomyślała., że będzie to „franca z kartoflami”. To może dać wyobrażenie czym byłyśmy karmione :)

    W celi było bardzo zimno. Dobrze, że miałam kożuch i czapkę futrzaną, których z siebie nie ściągałam. Baśka Kleszczyńska mówiła, że wyglądam jak prawdziwa sybiraczka ;)

    Ponieważ znałam się trochę na masażu receptorów oraz na uruchamianiu sił obronnych organizmu więc pomagałam bardzo chorej Halinie Mytnik, która wzięta została ze strajku na AGH z zapaleniem oskrzeli. Przy przyjmowaniu ją do aresztu odebrali jej wszystkie lekarstwa jakie miała ze sobą. Po naszych interwencjach wzięto ją co prawda na przebadanie do lekarza więziennego ale lekarstwa otrzymała dopiero w Kielcach.

    Najtrudniej było tuż przed Wigilią. Którejś nocy zbudził mnie szloch Magdy, która płakała, że nie wyprała firanek na Święta. Te firanki to była ta kropla przelewająca czarę goryczy. Zdecydowanie łatwiej znosiłam odosobnienie. Podejmując się działalności w opozycji byłam świadoma, że narażam siebie i swoją rodzinę na różne represje a nawet na nagłe zniknięcie z tego świata. Dlatego też nie oczekiwałam z dnia na dzień, że mnie wypuszczą. Założyłam na początku, że jak będą nas zwalniać to najwcześniej gdzieś we wrześniu, bo nie po to zatrzymano tak dużo ludzi żeby ich zaraz pozwalniać. Niestety Magda była przekonana, że wypuszczą nas na Wigilię, potem rozczarowanie bardzo źle odbiło się na jej stanie psychicznym. Natomiast Halina nie miała złudzeń ona nawet chyba czuła ulgę, że została internowana i że nie siedzi w więzieniu z wyrokiem za strajk.

    W dzień Wigilii zwolniono Baśkę Kleszczyńską a Halina otrzymała paczkę od rodziny dzięki czemu mogłyśmy podzielić się opłatkiem. Na kracie okna przymocowałyśmy choinkę zrobioną ze sreberek z pudełek od papierosów. Papierosy otrzymywałyśmy na tak zwaną wypiskę.

    Siedziałyśmy w płaszczach, kurtkach, kożuchach – opatulone czym się dało. Dzieliłyśmy się opłatkiem i zajadałyśmy się pumperniklem, prawdziwym masłem, serkiem topionym, chałką, piernikami, czekoladą, jabłkami, popijałyśmy prawdziwą herbatą (dano nam wrzątku do zaparzenia). W duchu błogosławiłyśmy mamę Haliny.

    Nawet władze aresztu wyróżniły ten dzień dając nam do śniadania po kostce szarego smalcu do chleba (jeśli to można było nazwać chlebem) i kawy z bromem a na obiad do bryi dodano po kawałku mortadeli, której i tak nie jadłyśmy bo Wigilia to dzień postu. Dostałyśmy również po prześcieradle oraz poszewce na poduszkę i koc. Ponadto pilnował nas nieordynarny strażnik, którego nazywałyśmy „aniołem” ;)

    Dzieliłyśmy się drżącymi rękami opłatkiem, głos łamał się przy wypowiadaniu życzeń i przy śpiewaniu kolęd, łzy powstrzymywane na siłę, czaiły się pod powiekami.
Każda z nas miała powody by się wypłakać. Nie wiedziałyśmy co z naszymi bliskimi, oni też nie wiedzieli gdzie jesteśmy a i sceneria szarej, ponurej celi oraz trudna do przewidzenia przyszłość nie nastrajały pozytywnie.
Halina, sama bardzo chora, zostawiła w domu niezaradną, wymagającą opieki, chorą matkę, Magda zostawiła męża i chorą córkę z którą nie miała pojęcia co się dzieje - gdy ją zabierano to córka przebywała w sanatorium. Magda nie wiedziała więc czy córka wróciła do domu i w jaki sposób, czy w domu kogoś zastała (mąż Magdy został wcielony do ZOMO). Ja zostawiłam męża, dwoje dzieci w tym młodsze mające 1,5 roku oraz schorowaną i spanikowaną matkę. Nie mogłam sobie wyobrazić mojej małej Stasi jak tylko siedzącej z gołymi nóżkami na nocniku. Bałam się też jak się ułożą stosunki między mężem a mamą – nigdy nie przepadali za sobą. Obraz Stasi na nocniku wyrył mi się w pamięć gdy SB-cy zabierali mnie z domu i tak już pozostał przez cały okres internowania.

    Wierzę, że jesteśmy tam gdzie nasza myśl więc wieczorami w myślach śpiewałam Stasi kołysanki.
W ciągu dnia przy pomocy wahadła i rozrysowanych receptorów, skupiałam się na stanie zdrowia moich bliskich i wyobrażałam sobie, że przekazuję im energię miłości.
To mi bardo pomagało psychicznie. W ten sposób nie byłam bezsilną ofiarą lecz kimś od kogo coś zależy, kto jest komuś potrzebny, kto coś może i kimś kto pomimo oddalenia i ekstremalnych warunków jest razem ze swymi najbliższymi w kontakcie psychicznym.

    Z Aresztu Śledczego przy ul. Mogilskiej w Krakowie, 30 grudnia wywieziono mnie wraz z innymi kobietami do kieleckiego więzienia na Piaskach. Oczywiście nie powiedziano nam, gdzie nas zabierają. 11 bezbronnych kobiet jechało w suce w eskorcie samochodów milicyjnych, na syrenach. Sceneria jak w filmie kryminalnym.

    W Kielcach rozdzielono nas na 2 cele.
Mnie wraz z Haliną Mytnik, Magdą (Teresą) Motyką oraz Barbarą Grzechynką i Muzią Sierotwińską umieszczono w celi nr 513 wraz z kobietami z regionu świętokrzyskiego, które zostały tam umieszczone wcześniej. W sumie w celi było nas 14. 
Dwa dni przed przewiezieniem nas do Gołdapi dołączono do naszej celi Janinę Gościej z Zakopanego.
W celi nr
508 umieszczono z KPN-u; Emilię Afendę-Dadał oraz Bożenę Huget, natomiast z Solidarności; Annę Galus, Annę Muniak, Annę Szwed oraz Katarzynę Zimmerer.

    Więzienie w Kielcach było o wiele lepsze niż areszt na Mogilskiej. Ściany celi były żółte, łóżka piętrowe jak na koloni, było jasno, jedzenie było nawet dość jadalne. Obiad składał się co prawda z często przesolonej zupy (chyba kucharz był zakochany) i drugiego dania, którym na ogół była kasza z podgardlem „Urbana” ;) ale chleb był wręcz wspaniały – podobno wypiekał go, mający jakiś wyrok, piekarz z prawdziwego zdarzenia no i mąka musiała być świeża a nie spleśniała. Zaczęły też do nas docierać paczki z kościoła oraz od rodzin. Były już możliwe odwiedziny.

    W Kielcach nabrałyśmy bojowego ducha. O wszystko wykłócałyśmy się ze służbą więzienną. Namiętnie śpiewałyśmy piosenki, których słowa wymyślałyśmy do znanych melodii. Myśmy zdzierały wręcz gardła by słyszany był nasz głos poza więzieniem a strażnik wpadał do celi z okrzykiem „Motyka”. Nie pomagało tłumaczenie, że to my a nie Magda Motyka, która w śpiewach nie brała udziału. Ona siedziała spokojnie w kątku i haftowała nasze bluzy więzienne. Wiedzieli, że była załamana psychicznie i w ten sposób znęcali się nad nią. Mnie Magda wyhaftowała na plecach bluzy „Internowana” a z przodu „KPN”. Miałyśmy też „dyżurną kostkę” ponieważ trzeba było wystawiać wieczorem na taborecie ubrania dzienne, które odbierało sie dopiero rano. Myśmy zrobiły sobie tak zwaną dyżurna kostkę z rzeczy, których nie nosiłyśmy. Tak więc kostka była zawsze gotowa do wystawienia :)

    Wypuszczano nas też od czasu do czasu na spacernik oraz chodziłyśmy, chyba raz w tygodniu do kąpieli. W celi miałyśmy tak zwany kącik sanitarny z umywalką oraz z muszlą klozetową. Na Mogilskiej trzeba było załatwiać swoje potrzeby do nie zasłoniętego kibla zwanego przez nas „Azorem” (rano trzeba było go wynieść do pomieszczenia z umywalkami z zimna wodą, z kabinami zasłoniętymi do pasa w których znajdowały się dziury zamiast muszli klozetowych, był też wąż z zimną wodą - by wylać z niego zawartość i go wymyć). Załatwianie swych potrzeb przy wszystkich było bardzo krępujące. Poza tym w Kielcach możliwy był już kontakt z lekarzem.

    W czasie mojego pobytu w kieleckim więzieniu byłam raz poddana przesłuchaniu, prawdopodobnie chodziło o wybadanie czy zmiękłam. Wprowadzono mnie do celi w której na pryczach pozostawione były rysunki dzieci z napisami w stylu „tato/mamo czekamy na Ciebie, tęsknimy”. Miało mi to widocznie przypomnieć, że jestem „wyrodną matką”. Oficer śledczy chciał abym podpisała lojalkę. Poinformował mnie, że mają nasze archiwum, które było w beczce. Pomyślałam, że bredzi. Nie wiedziałam, że moja koleżanka trzymała nasze archiwum na działce właśnie w beczce więc pomyślałam, że chodzi mu o Beczkę w Kościele u Dominikanów.
Poinformowałam go, ze niczego nie będę podpisywać. Jedyne co mogę napisać to oświadczenie, że jeśli znajdę się na tak zwanej wolności to będę przestrzegała obowiązującego prawa i zajmę się opieką nad rodzinami osób prześladowanych, internowanych czy uwięzionych. Napisałam takie oświadczenie. Oficer śledczy poinformował mnie, że to nie zadowoli jego mocodawców na co stwierdziłam, iż nie miałam zamiaru nikogo zadowalać oprócz siebie samej i że dla mnie najważniejsze jest by móc patrzeć na siebie w lustrze bez obrzydzenia.


    21.01.1982r z więzienia na Piaskach w Kielcach do Gołdapi wywieziono 18 kobiet w tym 12 z regionu małopolskiego a 6 z regonu świętokrzyskiego.
Oczywiście nie powiedziano nam gdzie jedziemy. Ze dwa dni przed wyjazdem rozeszła się wieść, że będziemy gdzieś przewożone. Koleżanki wręczyły mi mapkę Polski i poprosiły bym określiła wahadłem w jakim kierunku pojedziemy. Wahadło wskazywało na północny wschód na miejsce tuż przy granicy.

    Podróż była koszmarna, oczywiście w więziennej suce. Raz zatrzymaliśmy się w lesie i kazano nam udać się w las. Niektóre z nas spanikowały myśląc, że będą nas rozstrzeliwać. Okazało się, że w lesie był klozet. Drugi raz zatrzymaliśmy się w Łomży gdzie dano nam cos do zjedzenia. Wieczorem zatrzymała nas straż graniczna w lesie, wyglądało na to, że jednak zostaniemy przewiezione do ZSRR. Po jakiejś chwili przepuszczono nasza sukę i podjechałyśmy do ośrodka internowania w Gołdapi. Granica z ZSRR przechodziła przez pobliskie jezioro i w każdej chwili można się było liczyć z „wyrównaniem granic”.

    Gołdapia to był tak zwany ośrodek wzorcowy pokazywany lekarzom z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża.
Czułyśmy się tam o wiele gorzej pomimo, iż nie było to więzienie tylko ośrodek wczasowy radia i telewizji przystosowany na ośrodek internowania. Mieszkałyśmy w celach-pokojach (na ogół po 4 osoby) z przedpokojem i łazienką. Pozornie było więcej swobody bo pokoje były pootwierane i można było się kontaktować z innymi kobietami. Na posiłki schodziło się do jadalni. Jednak nie wolno było otwierać okien ani wychodzić na balkon. Na spacery otwierano nam tylko wewnętrzny taras gdzie można było pospacerować lub się pogimnastykować. Przy takiej dużej ilości osób trudno było odróżnić ubeczki. W sumie to nie wiadomo było jak się czuć, niby warunki wczasowe a zamknięcie i dookoła żołnierze z karabinami. Co kawałek budka wartownicza. No i daleko do domu. Niektóre z kobiet swoją agresję dawniej skierowaną przeciwko służbie więziennej kierowały na siebie lub swoje współtowarzyszki. Te które miały skłonność do wpadania w depresję, zamykały się coraz bardziej. Nie chciały kontaktować się z innymi, nie chciały schodzić na posiłki. Zdarzyło się, że którąś wywieziono w kaftanie bezpieczeństwa.

    Trzeba przyznać, iż kucharki dwoiły się i troiły by za skromne diety jakie na nas przypadały ugotować coś smacznego. To były prawdziwe mistrzynie, które potrafiły zrobić coś z niczego. Wreszcie jadłyśmy przy stołach nakrytych obrusami i na talerzach a nie w aluminiowych michach.

    Ubecy i komenda ośrodka z początku jedli w tej samej sali ale oczywiście oni otrzymywali co innego do jedzenia. Basia Różycka – Orszulak (siostra Marii Moczulskiej) przez kilka dni obchodziła ich stół dookoła, notowała z czego składa się ich posiłek i głośno to komentowała. Nie wytrzymali i przenieśli się do pomieszczenia przy kuchni :)

    Ponieważ brakowało żywności to władze więzienne zwróciły się do kurii biskupiej w Olsztynie o pomoc. Po jakimś czasie z Warszawy przyszły transporty z żywnością oraz środkami czystości.

    W Gołdapi otrzymywałyśmy paczki żywnościowe i ubraniowe ze środkami higienicznymi i lekarstwami tak, że w sumie niczego nam nie brakowało poza wolnością, rozdzieleniem z bliskimi i informacją o tym co tak naprawdę się z nimi dzieje. Pomoc napływała głównie z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, z kurii biskupiej oraz od rodzin. Któregoś dnia z paczkami przyjechała Maja Komorowska.

    Co tydzień odbywały się niedzielne msze św. które odprawiał ksiądz Smędzik, proboszcz miejscowej parafii. Ksiądz Smędzik nie tylko niósł internowanym kobietom pomoc duchową oprócz tego przemycał grypsy i przywoził pomoc materialną w postaci paczek a także zaopatrywał nas w modlitewniki, medaliki, różańce itp. Często sam dźwigał te paczki.

    W Gołdapi prowadzone były różne wykłady np. z historii, psychologii. Można było uczyć się języka obcego, ćwiczyć jogę itp. Ja np. miałam wykłady z radiestezji oraz masażu stóp.
Wydawane były również gazetki w których miedzy innymi zamieszczane były informacje zasłyszane z „Radia Wolna Europa” pomimo ciągłego polowania przez SB na radioodbiorniki.
Co jakiś czas robiono nam tak zwany kipisz czyli dokładną rewizję w pokojach „celach”.

    By być bliżej informacji niektóre z nas nie omieszkały zdobywać ich w różny sposób, tak więc nawet wywoływałyśmy duchy. Już po moim wyjeździe z Gołdapi był przezabawny incydent kiedy to spragnione informacji kobiety wywoływały duchy na korytarzu za kotarą. Siedziały przy stoliczku i jedna z nich pytała „Duchu powiedz co z moim wnukiem” na co Duch odpowiedział „tu jest ubol” i gdy tak powtórzył to kilka razy to z za kotary wychylił się podpity komendant i powiedział „Duchu nie ubol tylko klawisz” :)

    Zajmowałyśmy czym się dało by tylko jakoś czas mijał szybciej. Wiele kobiet robiło przeróżne rzeczy z wełny na drutach. W modzie były np. węże gołdapskie. Można było oglądać telewizor ale nie było zbyt wiele chętnych do oglądania „gadzinówek”.
Wiele kobiet chorowało pomagałam więc koleżankom masując ich stopy czy trzymając ręce na głowach, na kręgosłupach, nerkach itp., ustawiałam miejsca spania...

    Wspaniałą niespodziankę zrobiły mi koleżanki w dniu moich urodzin 10 lutego. Dostałam wiele prezencików, laurek,   wierszyki itp. To było bardzo wzruszające, widać było ile włożyły w to ze swych serc.

    Z Gołdapi zostałam wypuszczona 21 marca 1982 roku na interwencję internowanych wraz ze mną koleżanek, które zagroziły strajkiem głodowym. Chociaż decyzja o zwolnieniu była wydana już 8 marca czyli na dzień kobiet to 20 marca usiłowano mnie namówić na podpisanie lojalki - bo jak mówili to chcą wyjść z twarzą - oczywiście odmówiłam bo mnie interesowała moja własna twarz. Mimo to na następny dzień mnie wypuszczono.


    Paradoksalnie po wyjściu z ośrodka internowania czułam się mniej wolna. Stan wojenny był koszmarem. W tak zwanej „internie” nic już nam nie mogli zrobić poza pozbawieniem paczki czy wizyty a na tak zwanej wolności w każdej chwili mogli z nami zrobić co im się tylko podobało. Poza tym bardzo ważne stało się kto jest kim - kto współpracuje a komu można zaufać.

    W czasie internowania zostałam pozbawiona możliwości wyjazdu z Polski. W dowodzie osobistym wykreślono mi możliwość wyjazdu nawet do tak zwanych demoludów. W moich aktach paszportowych jest postanowienie z dnia 31.12.1981r. nr. Z-6826/82 o zastrzeżeniu wyjazdu za granicę do wszystkich krajów świata od 01.01.1982 do 01.01.1984r. A w uzasadnieniu czytamy:
„Od 1978 r. aktywnie działała na rzecz krakowskiej filii ROPCiO i później na rzecz KPN-u. W mieszkaniu wymienionej organizowane były liczne spotkania członków KPN-u, w których odgrywała poważną rolę, był tam także punkt kontaktowy członków KPN. Pośredniczyła w prowadzeniu rozmów telefonicznych członków KPN zamieszkałych w Polsce z wrogimi ośrodkami za granicą. Uczestnik manifestacji i imprez organizowanych przez KPN. Fig.Wydz. III_1 sprawy oper. rozprac.
Pozostawienie wymienionej możliwości swobodnego wyjazdu stwarza optymalne zagrożenie. Kontakty wymienionej z siłami antysocjalistycznymi za granicą mogłyby zostać wykorzystane do aktywizacji opozycyjnej działalności.”

W ten sposób dowiedziałam się, że mój wyjazd stwarzałby; najlepsze, najbardziej sprzyjające, najkorzystniejsze zagrożenie ;)

Zastrzeżenie wyjazdu z granicę nr 19377 zostało przedłużone do dnia 1.01.1986.
Jest również prośba Naczelnika Wydziału C KWMO w Krakowie do Naczelnika Wydziału Paszportów KWMO w Krakowie z dnia 31.07.1981r. o pilne poinformowanie gdybym się ubiegała o paszport.